piątek, 13 lutego 2015

Hola, me llamo Joanna y me gusta bailar.

Ostatnimi czasy sporo osób pyta mnie z zaciekawieniem o moje taneczne doświadczenie, czy raczej, o moją taneczną przeszłość. Jak powszechnie wiadomo, na chwilę obecną zajmuję się głównie tańcem orientalnym, jednak inne techniki wciąż mi towarzyszą w życiu codziennym i wciąż do nich wracam, jak nie pamięcią, to sercem. W pewien sposób rozumiem spostrzeżenia osób patrzących na moje występy i komentujących je jako: widać, że tańczyłaś inne techniki. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, nie zawsze bowiem dodatkowe techniki pomagają, często mieszają niezwykle, jednak zdecydowanie bogatsze doświadczenie taneczne pomaga i sprawia że stajemy się nie tylko bardziej tolerancyjni na inne gatunki, ale przede wszystkim kreatywniejsi i zdecydowanie bardziej świadomi własnego ciała. Z przyjemnością więc, wracam pamięcią do wszystkiego, co było związane z tańcem w moim prawie 23-letnim życiu, i z przyjemnością chciałabym się z tym Wami podzielić. Może uda mi się zainspirować kogoś do spróbowania swoich sił w czymś zupełnie odmiennym, od tego co do tej pory trenował, a może ktoś zupełnie "zielony" skusi się na spróbowanie własnych sił w tańcu po raz pierwszy w życiu. Wszelka aktywność fizyczna jest bardzo potrzebna, dlatego gorąco zachęcam, wszystkich bez wyjątku.

Aby mój post był przejrzysty i w miarę chronologiczny, postanowiłam podzielić go zgodnie z poszczegónymi etapami szkolnej edukacji, które wpływały na moje kolejne taneczne doświadczenia.


5 lat, to dla tańca wcale nie za mało, czyli PRZEDSZKOLE i PODSTAWÓWKA

Moje pierwsze wspomnienia związane z tańcem pamiętam jak przez mgłę, jednak wciąż pamiętam! Miałam bowiem nie więcej niż 5 lat gdy mama, której jestem wdzięczna za ten gest, wysłała mnie na pierwsze zajęcia. Był to taniec towarzyski, w znanym obecnie klubie Dżet Rzeszów-Boguchwała. Niestety był to rok 97, kiedy nie istniały jeszcze programy typu You Can Dance czy Taniec z Gwiazdami, więc problem związany z brakiem partnerów do tańca był zdecydowanie bardziej poważny niż obecnie. Grupa się nie utrzymała, odbyłam jedynie kilka zajęć i wróciłam smutna do domu. To jednak nie był definitywny koniec mojej przygody z tym tańcem...


Na szczęście za moich przedszkolnych czasów, istniało takie coś jak rytmika, na bardzo dobrym poziomie (z goryczą obserwuję teraz co się dzieje w tej kwestii i obawiam się o dzieciaki, które obecnie uczęszczają na te zajęcia). W wieku ok. 6 lat, zaczęłam więc poznawać tajniki tańca ludowego. Myślę, że nie ma nic wspanialszego dla dziecka jak właśnie taniec ludowy. Niesamowita radość, taniec w grupie, śpiew, nauka tradycji. To właśnie taniec ludowy dał mi ładną postawę i nauczył poprawnych obrotów. Wykształciłam niezbędne w tańcu poczucie rytmu oraz umiejętność przekazywania innym własnej energii. Stojąc bowiem zazwyczaj w pierwszej parze, nauczyłam się tańczyć w grupie i uśmiechać szeroko do publiczności, co sprawiało mi ogromną radość. Może jako dziecko nie doceniałam tego tak bardzo jak teraz, liczyło się raczej spędzanie czasu z koleżankami, czy liczenie ile razy chłopcy wykręcali nam ręce, jednak teraz z perspektywy czasu, jestem niezmiernie szczęśliwa, że miałam przyjemność poznać niektóre z tańców narodowych (przede wszystkim tańce rzeszowskie, Krakowiak, polka country czy Polonez). W tym miejscu składam wielkie podziękowania dla instruktorki Pani Agaty oraz dla naszego muzyka Pana T., którzy niezłomnie prowadzili naszą grupę przez ponad 6 lat, a i później, gdy skończyłam podstawówkę, zespół "Boguchwałki" prężnie działał i mam nadzieję, że działa do dziś... I oczywiście sentyment do mojego "ludowego partnera" ówczesnego Jasia (pozdrowienia!), z którym toczyłam zawzięte boje przez te wszystkie lata wspólnego tańcowania, "Oj, oj, oj, oj, oj, oj, ludzie moi mili..."



Czas podstawówki to jednak nie tylko taniec ludowy. Z inicjatywy naszej wspaniałej nauczycielki wychowania fizycznego (serdeczne pozdrowienia!), powstała grupa szkolnych cheerleader'ek! Oczywiście, ochoczo do niej przystąpiłam u schyłku klasy IV. Do ter pory pamiętam nasz pierwszy układ do utworu Jennifer Lopez i nasze biało niebieskie stroje, które w jakiś sposób nawiązywały do nazwy "Amazonki"! Szaleństwo. Może nie jest to moja ulubiona forma ruchu, dała mi jednak wiele jeśli chodzi o elastyczność ciała oraz partnerowanie. Z każdym bowiem rokiem, nasze układy były coraz lepsze i coraz bardziej obfitowały w figury akrobatyczno-gimnastyczne! I sam fakt, że zmieniając później szkołę, również kontynuowałam tam cheerleader'owanie na wszystkich możliwych rozgrywkach sportowych, chyba o czymś jednak świadczy! To były czasy... :)



Etap II - Złowieszcze GIMNAZJUM

W wieku 12 lat, jak przystało na wzorowego ucznia, zaczęłam uczęszczać do gimnazjum. Nowe miasto, nowe środowisko i nowe możliwości. Skupiłam się wtedy na nauce, jako że wymagania były olbrzymie, jednak jak już wspominałam, trenowałam wciąż w szkolnym zespole cheerleader'ek, bodajże o nazwie "Clik". Pamiętam również, że jeździłyśmy intensywnie na różnorodne konkursy międzyszkolne, z lepszymi bądź gorszymi skutkami. Wtedy też nabawiłam się pierwszej kontuzji, gdzieś w czasie robienia przewrotów prze bark czy stania na głowie. Na szczęście nie było to nic poważnego.



Za namowami, czy może inspirując się koleżankami z czasów podstawówki, wróciłam na taniec towarzyski! Miałam wielkie plany, pierwsze sukienki, obozy i mnóstwo treningów przez ponad rok. Niestety współpraca z ówczesnym partnerem nie okazała się najlepszą, czułam że ja się rozwijam, gdy on stoi w miejscu. Było to przykre uczucie, nie dające mi spokoju. Po debiutanckim turnieju, z lekką nostalgią, rzucając różową sukienkę z frędzlami w kąt, zrezygnowałam. Postanowiłam sobie, że jeśli wrócę do tańca, chcę jednak tańczyć przede wszystkim sama, żeby cała odpowiedzialność skupiała się tylko na mnie i tylko ode mnie była zależna. Mocne postanowienie, ale patrząc na taniec orientalny, który głównie trenuję solo, chyba się sprawdziło :) Czy żałuję zerwania kontaktu z tańcem towarzyskiem? Chyba jednak nie. Podziwiam wirujące na parkiecie pary, ale zdecydowanie nie jest to mój klimat. Co mi dał ten styl? Poprawę postawy, tak zwaną "łabędzią szyję", gdy z bólem ciągnęłam ramiona w dół wyobrażając sobie że mam na nich zawieszone ciężkie wiadra z wodą i... kontuzję w stopie, którą mam do dziś :) Poza tym kochałam rumbę, dziś chętnie wykorzystuję ją w oriencie. Zresztą ostatnio zdałam sobie sprawę, że zupełnie nieświadomie, każdy mój utwór do klasycznego orientu, zawiera w sobie fragment z rytmem rumby, przypadek? :)

A Aneszku, moja super frendzia z czasów gimanzjum (czas na trochę prywaty), wciąż drążyła i drążyła moją duszę, coś jakby psychiczne przygotowanie, namawiając bym przyszła na zajęcia jej zespołu Impet, który jak głosiła jego nazwa, był zespołem tanecznym form nowoczesnych. Niewiele mi to mówiło, wolałam zdecydowanie teatr, ociągałam się, bardzo długo, wręcz prawie 3 lata. Widocznie musiałam dojrzeć, tak to sobie teraz tłumaczę. Może to zmiana jaka we mnie zaszła pod koniec okresu gimnazjum (mowa tu o mojej gotyckiej metamorfozie \m/), a może po prostu czas liceum okazał się sprzyjającym. W końcu uległam, odważyłam się na przyjście na pierwszą próbę. I rozpoczął się kolejny etap...

Nie taka matura straszna, lepiej grać, tańczyć i śpiewać, czyli LICEUM

Do dziś pamiętam doskonale wspomianą pierwszą próbę. Weszłam nieśmiało do wielkiej sali gimnastycznej, usiadłam na ławce (nawet nie ściągając glanów!) i patrzyłam. Patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam i coś zaczęło się we mnie zmieniać, coś otwierać. Byłam oczarowana, to był mój pierwszy bezpośredni kontakt z techniką tańca współczesnego. Moje ciało nie było na to zupełnie gotowe. Zupełnie brakowało mi kontroli nad poszczególnymi partiami ciała, zaczęłam odkrywać w sobie mięśnie o jakich nie miałam pojęcia! Pierwsze miesiące były niezwykle trudne, ale nie poddawałam się. Ćwiczyłam na sali, ćwiczyłam w domu. Swoboda interpretacji oraz nieograniczone możliwości w wyborze muzyki. No i silna teatralność każdego z układów. To mi się podobało! I ta przygoda z Impetem, z moim drugim domem, trwała przez 3 lata, cudowne 3 lata, których nigdy nie zapomnę. Miliony godzin spędzonych na sali, tysiące uśmiechów, nowe znajomości na całe życie, słowem - druga rodzina! I wiecie, mimo, że minęly już 4 lata, i każda z nas mieszka gdzie indziej i zajmuje się czym innym, do dziś trzymamy się razem i nawet odtwarzamy dawne choreografie! (Zapraszamy na Jubileusz w marcu!). Stąd chciałabym złożyć ogromne podziękowania dla naszej cudownej Pani Choreograf, dla Beni, naszej drugiej mamy, która tak wiele dla nas zrobiła, dla wszystkich! I nie ważne czy każda z nas dalej tańczy czy nie. Wciąż mamy nasze wspomnienia, a takich rzeczy się nie zapomina.



Dzięki byciu częścią Impet'u poznalam również moją kolejną wielką, i jeszcze nie do końca spełnioną taneczną miłość - tango argentyńskie! Bowiem współpracując z Domem Kultury ze Słowacji oraz tancerzem tango, niezapomnianym Panem L., wspólnymi siłami stworzyliśmy spektakl taneczno-teatralny, oparty na tango oraz na technice tańca współczesnego. Niezapomniane przeżycie, ogrom ciężkiej pracy, nie godziny a dni spędzone na sali i sporo poświęceń (wszak matura patrzyła z daleka złowieszczym wzrokiem...). Ale było warto. A tango..., cóż. Ono dosłownie wszczepia się w serce, dogłębnie i na zawsze. Kiedyś jeszcze do niego powrócę, jestem pewna! Argentyna przecież czeka... :)

Jak widać, okres licealny był bardzo owocny tanecznie, jednak prawda jest taka, że przede wszystkim interesowałam się teatrem. Tak, bycie wielką aktorką, również kiedyś przeszło mi przez naiwny móżdżek (ale o tym może kiedy indziej napiszę osobnego posta :). Nie mniej jednak, będąc już wspomnianym "gotem", interesowałam się nie tylko ciężką muzyką i średniowieczną architekturą. Ciągnęło mnie również w stronę orientu, jak na prawdziwego romantyka przystało :) Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, ale buszując w internecie, natknęłam się kiedyś na filmik z występu Rachel Brice... (Tak, paradoksalnie od tribal'u do orientu). Oczywiście nie miałam pojęcia że to tak zwany tribal fusion, zresztą nie wiedziałam nawet co to taniec brzucha. Nie mniej jednak, cała moja przygoda zaczęła się właśnie od tego jednego, bardzo zresztą popularnego filmiku, który odsłonił mi tak zwane klapki na oczach. Wpadłam, wpadłam po uszy, bo brzuch, po serce. Była to chyba druga klasa liceum, kiedy ja, niczym obłąkana spędzałam godziny na oglądaniu kolejnych filmików. Niestety, nie było wtedy na Podkarpaciu żadnych zajęć z "tańca brzucha", więc pozostawało mi jedynie ślepe małpowanie tancerek z youtuba, oczywiście z marnym skutkiem. Ale nie poddawałam się, a jak! I jakoś rok później, z odrobiną szczęścia trafiłam na pierwsze zajęcia, do szkoły, która notabene już w Rzeszowie nie istnieje, ale grupa działa dalej i ma się całkiem nieźle (pozdrowienia dla Roksany i całego zespołu Gussel! :*).

No i cóż... zakochałam się, nie ma co ukrywać, mimo że wcale wtedy nie sądziłam, że będę kontynuować taniec orientalny tak dlugo, a może i zawsze? Traktowałam to raczej jako miłą formę spędzania czasu, coś nowego, odskocznia od maturalnych zmartwień. Wciąż jednak wiązałam swoje plany z teatrem, przede wszystkim z teatrem. Teraz jednak cieszę się, że wyszło jak wyszło. Pierwszy pokaz bellydance, pierwszy obóz, no i przyszedł czas na studia! Nowe miasto, nowi ludzie, nowe możliwości. Dzięki cudownym wskazówkom i kopniakowi słownemu, który bardzo mnie zmobilizował do dalszej pracy (dziękuję Rozalia!) trafiłam pod skrzydła najcudowniejszej orientalnej matki jaką można znać. Znów poczułam się jak w rodzinie, jak w drugim domu, co jest niezwykle ważne. Dziękuję Iwonka! I cóż, to już 4 lata a ja wciąż jestem zafascynowana tym tańcem i chyba nigdy nie przestanę. Ale o tym mogłabym pisać i pisać i pisać. Kiedyś przyjdzie czas na szczegóły, póki co przygoda trwa, a to przecież dopiero początek...


Hola, me llamo Joanna y me gusta bailar, czyli studenckie tańce i swawole.

Studia, moje iberystyczne studia, zachęciły mnie również do spróbowania swoich sił we Flamenco! Czy jeśli napiszę, że to moja kolejna miłość, wyjdę na taneczną poligamistkę? Jak widzicie, zdążyłam zakosztować sporo rożnych technik, ale Flamenco... to jest dopiero coś! Nie tylko piekielnie trudna technika, nie tylko niesamowita koordynacja, stepowanie, wyczucie rytmu... to przede wszystkim pasja, to emocje, to zalana słońcem piękna Andaluzja, pełna łez cierpienia i wzruszeń. Kocham Flamenco za walkę, jaką tancerka toczy na scenie, za to jak oddaje się za każdy razem muzyce, i ukazuje swoje wszystkie emocje. Zresztą, zawsze ciągnęło mnie do tańców charakterystycznych i... do piękna folkloru. Dziękuję dobrej duszy, która wciąż pomaga mi, trenuje mnie i wierzy chyba bardziej niż ja sama, że kiedyś zatańczę ładnie Flamenco.



A od Flamenco i od tańca orientalnego już niedaleko do ATSu! American Tribal Style i przygoda z zespołem Lucabra, to kolejny rozdział, mam nadzieję, że jeszcze nie zamknięty rozdział. Ten taniec cenię przede wszystkim za grupową współpracę, za więzi jakie łączą tancerzy, za klimat, wspólną radość i oczywiście piękne stroje. Uwielbiam improwizować, ale improwizacja w grupie jest jeszcze bardziej zachwycająca!



I jeszcze jeden, bardzo ważny epizod. Gorąca salsa, bachata i odkryta dopiero na studiach kizomba! Jak część wie, miałam przyjemność pomieszkać sobie przez kilka miesięcy w gorącej Portugalii. Nie ukrywam, że po cichu liczyłam na kontakt z tamtejszymi tancerkami orientalnymi, niestety okazało się, że belly dance jest tam zdecydowanie mniej popularny niż chociażby w Polsce. Zresztą i ja mieszkałam w malutkiej, uroczej i turystycznej miejscowości nad oceanem, gdzie zdecydowana większość preferowała ruszać się w rytm tańców latino czy też mojej ukochanej afrykańskiej kizomby. Przez kilka miesięcy uczęszczałam na zajęcia z salsy a później bachaty i kizomby, i wiem że żaden taniec w parach nie sprawia aż tyle radości. To trzeba po prostu poczuć, głęboko w żyłach, jak muzyka płynie i płynie i płynie. A taniec, chociażby bardzo monotonny i zupełnie nie spektakularny z rodowitym Angolańczykiem w rytm kizomby, jest doświadczeniem na całe życie. Oni się z tym rodzą, po prostu. To faktycznie płynie w ich krwi. Niesamowite. Szkoda tylko, że w Polsce nie można uczyć się od takich "naturalnych mistrzów", szkoda. Bo niestety, ale nawet najbardziej oszałamiająca technika i choreografia to zdecydowanie nie wszystko.

W tym roku powróciłam również do tak zwanego parteru. Praca nas siłą, nad kondycją, nad świadomością własnego ciała, czyli po prostu współczesny, który szanować będę zawsze. Bo chyba nie ma innej techniki która, aż tak bardzo uświadamia nam funkcjonowanie naszego własnego ciała.


I kiedy ktoś pyta mnie, która z technik podoba mi się najbardziej, szczerze nie potrafię udzielić poprawnej odpowiedzi. Uważam bowiem, że każda ma coś, czego nie ma inna i mieć nigdy nie będzie. Nic nie jest perfekcyjne, każdy ma swojego konika, ja staram się uzupełniać to czego brakuje mi w jendym, lub przeszkadza, w czymś innym. Jednak zaznaczam, że nie zawsze jest to dobre. Z każdej techniki zostaje bowiem coś takiego jak "nawyki", z czym bardzo ciężko walczyć. Nie mniej jednak, uważam że lepiej tańczyć, dużo tańczyć i poznawać własne możliwości, niż nie robić nic. Wiem, że to tylko słowa, pewnie mało znaczące i brzmiące dość naiwnie, ale zapewniam z całego serducha, że coś w tym jest, coś w tym kurcze jest! Więc do tańca, wszyscy, raz dwa!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz